Zeznanie IX (LPR/9/2015)

logo-wybrane_LPR-white

 

Rodzina była moim celem w wyzdrowieniu
Renia

 

Jesteś mamą na pełen etat, prawda?
Tak, jestem trzydziestosześcioletnią mamą trójki dzieci – dwóch nastoletnich synów, Bartłomieja i Jakuba, a także czteromiesięcznej córeczki Zuzi. I ona jest naszym wielkim cudem.

Jak to jest zachorować i mieć trzech najbliższych mężczyzn koło siebie?
Październik jest miesiącem akcji „Różowej Wstążki” – badań piersi. Sześć lat temu wybrałam się z pracy na badania USG piersi w ramach tego projektu. Stwierdziłam, że to tylko profilaktyka. Później żałowałam, bo lekarz po badaniu skierował mnie dalej, na powtórne badania, tym razem do Wrocławia. Niestety czekała mnie biopsja, wszystko szybko się toczyło, a mnie wydawało się, że czas stanął w miejscu. No i stało się. Dokładnie 12 listopada, w dzień moich imienin, poznałam diagnozę. Usłyszałam od lekarki „ma pani raka”. Świat mi się zawalił. Słowo rak oznaczało dla mnie wyrok śmierci. Czułam strach, lęk, przerażenie i nie mogłam pojąć, dlaczego ja? Przecież nikt w rodzinie nie chorował. Wtedy nie znałam nikogo, kto żyłby z tą chorobą. Czekałam, aż ktoś zadzwoni i powie, że się pomylili. Przestałam przyswajać informacje od lekarzy. Załamałam się. Mąż wszędzie ze mną chodził i to on głównie mówił w moim imieniu. To on szukał lekarzy, umawiał wizyty. Był moją wielką podporą. Trzy dni miałam wycięte z życiorysu i niewiele z nich pamiętam. Ciągle byłam na lekach uspakajających, więc spałam i płakałam. Najbezpieczniej czułam się w łóżku synów wtulona w ich poduszki. Rozmawiałam z Bogiem, żeby mi pomógł, że chłopcy są mali i ja muszę ich wychować. Starszy syn był w okresie przygotowań do Pierwszej Komunii Świętej. Przyszedł do mnie i zaczął całować w policzek. Nagle zapytał mnie „mamuś, ale Ty nie umrzesz, prawda?” Wtedy przytuliłam go i zapytałam skąd mu to przyszło do głowy. Nie umrę, odpowiedziałam. Wtedy już wiedziałam, że muszę się pozbierać, nie mogę się poddać. Chciałam wyzdrowieć. Mam dla kogo żyć, a jednak nie było mi łatwo siebie tak nastawić.

Płakałaś? Czy to pomaga?
Płakałam w samotności, tak by dzieci nie widziały. Krzyczałam wychodząc do lasu na spacer. Tam mogłam wyrzucić z siebie złość i żal. Modliłam się o to, aby to wszystko szybko się skończyło i o siłę na przetrwanie tego. Jak dziś pamiętam siebie z tego czasu i wiem, że moja psychika była wtedy stargana.

W takim razie, jak trafiłaś na drogę właściwego leczenia?
Czas, kiedy byłam zdiagnozowana, nie sprzyjał leczeniu. To koniec roku. Dlatego plan mojego leczenia miał kilka opcji – w różnych miastach. A i podejście lekarzy było różne. Gdy wracaliśmy z konsultacji z Gliwic, mąż zaproponował, żebyśmy pojechali na Jasną Górę. Modliłam się tam do Matki Boskiej, żeby dała mi tę właściwą dla mnie drogę leczenia. I w zasadzie na dniach poznałam Anię, pielęgniarkę z onkologii. Okazała się moim aniołem stróżem. To ona zasugerowała, gdzie we Wrocławiu mogę mieć szansę na operację. I tak umówiłam się na kolejną konsultację – do wspaniałego lekarza. Nie zastanawiał się, szybko zdecydował o operacji, a co dla mnie było ważne – na częściowe usunięcie piersi i wszystkich węzłów chłonnych. Cieszyłam się, że będę miała zachowaną pierś, choć wcześniejsi lekarze nie zawsze to rozumieli.

I to okazało się właściwą decyzją?
Po operacji ręka puchła i bolała mnie. Ciągła rehabilitacja pomogła mi dojść do siebie. Jednak to nie był koniec leczenia. Chemioterapia, radioterapia i hormonoterapia. Chemia była dla mnie trudna. Jednak wzięłam sobie do serca, żeby być pozytywnie nastawioną i wierzyć mocno w całe to leczenie. Wtedy lepiej zaczęłam je przechodzić. Pierwszą chemię zaczęłam na Boże Narodzenie, a skończyłam wiosną na Wielkanoc. W Sylwestra wypadły mi włosy. No i na nowo przeżyłam szok, że tak szybko. Lekarka mnie uprzedziła, ale co z tego. Włosy były wszędzie, na szczotce, na poduszce, na podłodze. Chciałam jak najdłużej je mieć. W końcu poprosiłam męża, aby mi je ogolił. Trudno było mi tłumaczyć chłopcom, dlaczego tak się dzieje. W domu chodziłam w chustce, a na wyjście do ludzi w peruce. Nie było mi łatwo wychodzić. Mieszkam w środowisku wiejskim i wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, komentują. Nawet miałam nieprzyjemną sytuację z tym związaną, ale dziś już potrafię się z tego śmiać. Wtedy martwiłam się, co ludzie powiedzą. W sumie dobrze, że była zima i mogłam nosić czapkę. Mówiłam sobie: trzeba żyć i wracać do zdrowia. Ważne słowa usłyszałam od lekarki. Powiedziała mi: pani powinna być dumna, a nie się wstydzić. Dumna, bo się pani nie poddała, ale robi wszystko, by wrócić do zdrowia. To jest prawdziwy powód do dumy!

A jak Ci było w szpitalu?
W maju zaczęłam radioterapię. Nie zgodziłam się na leżenie w szpitalu. Mówiłam, że mam syna przygotować do Pierwszej Komunii Świętej i muszę przy nim być. Nie mam czasu tu leżeć. Tak właśnie powiedziałam pani doktor i ona mnie zrozumiała. Przyjeżdżałam do szpitala codziennie, pięć dni w tygodniu i tak przez osiem tygodni. Kiedy wychodziłam za mury szpitala, to czułam się jak nowonarodzona. Cieszyłam się, że jadę samochodem, robię zakupy, że jadę do domu do mojej rodziny. I to rodzina była moim celem w zdrowieniu.

„Jestem sobą i żyję pełnią życia” – czy możesz tak o sobie powiedzieć?
Choroba dała mi znak, abym przebudziła się do nowego życia, abym trochę zwolniła tempo i zaczęła spełniać swoje marzenia. W szpitalu dostałam od mojej pielęgniarki Ani ulotkę, na której było zaproszenie od Stowarzyszenia „Różowe Okulary” na wyjazd na warsztaty psychoonkologiczne do Karpacza. Zdecydowałam się i pojechałam. Poznałam wiele osób, które jadą na tym samym wózku, które mają tę samą historię i pragną żyć. Z takich wyjazdów korzystam raz w roku. Potrzebuję naładować moje akumulatory. Czuję wewnętrzną siłę, gdy przyjeżdżam do Stowarzyszenia. Tu mogę sprawdzać swoje talenty i rozwijać je. Realizuję się na zajęciach z rękodzieła, odbyłam kurs nauki gry w golfa. Daje mi to ogromną satysfakcję i radość. Na polu golfowym czuję wolność i spokój umysłu. Zapominam o troskach, zmartwieniach. To sport, który nauczył mnie koncentracji i dyscypliny.

Jak wyglądał Twój powrót do codziennych aktywności sprzed choroby?
Z czasem wszystko wróciło do normy. Cieszę się każdym dniem i nie myślę o chorobie. Wróciłam do pracy i znów zaczęłam pędzić, aż w końcu na chwilę przestałam o siebie dbać. Zapomniałam, że mam siebie oszczędzać. Ciągły pęd doprowadził mnie znów do pogorszenia stanu zdrowia. Często zaczęła mnie boleć głowa, straciłam przytomność, miałam problemy z równowagą. Lekarze nie potrafili postawić diagnozy. Szukali przerzutów w mózgu, podejrzewali zmianę błędnikową, a kiedy zaczęłam dochodzić do siebie po dwóch tygodniach leżenia w szpitalu, dostałam zakrzepicy żył w nodze i zator płuc. Znowu uratowano mi życie. Na nowo załamałam się, że coś takiego mi się w życiu wydarzyło. Od lekarza usłyszałam, że niewiele brakowało, a byłabym u św. Piotra. Pomyślałam sobie wtedy, że dostałam kolejną szansę, by coś zmienić i zrobić na tym świecie.

Co postanowiłaś?
Chciałam zajść w ciążę. Chciałam mieć jeszcze córcię. Wcześniej przeszkodziła mi choroba, więc nie mogłam. Kiedy lekarka z onkologii uświadamiała mnie, że najlepiej będzie, abym zdecydowała się na usunięcie narządów rodnych, to ja zapytałam ją, a co by było, jakbym zaszła jeszcze w ciążę? Była zaskoczona, jednak stwierdziła, że to może być dla mnie ostatni dzwonek i że może wydarzyć się wszystko. Sześć miesięcy później zaszłam w ciążę. Radość była ogromna, ale ja głęboko modliłam się, aby wszystko było w porządku. Podczas USG mąż zapytał o płeć i lekarz powiedział, że to będzie baba. Nie mogłam powstrzymać łez. Pytałam jeszcze raz, czy to na sto procent. W ciąży rozkwitałam i poczułam na nowo siłę. Każdego dnia odczuwałam ogromną radość. A gdy urodziłam Zuzię, to poczułam, że ja też urodziłam się na nowo. Jakie to szczęście, że ją mam. Powtarzam wszystkim, że to nasz cud i nasze szczęście. Ona jest teraz promykiem słońca, który rozświetla życie. Cieszę się każdą chwilą spędzoną z moją rodziną. Pragnę być zdrowa i wierzę, że rak nie wróci. Uważam, że zwyciężyć chorobę, to nie tylko wyzdrowieć, ale też być aktywnym, czerpać radość z życia, być szczęśliwym i dawać szczęście innym.

– przesłuchanie prowadziła psycholog Marzena Gmiterek


DSC_3763


Linie Papilarne Raka to projekt realizowany przez Stowarzyszenie Pomocy Chorym Onkologicznie „Różowe Okulary”. Przyjęliśmy założenie, że każdy kto doświadczył choroby nowotworowej, zrobił to po swojemu. A rak odcisnął na zawsze w jego życiu swoje linie papilarne. Z zaciekawieniem poznajemy historie pacjentów, którzy dzieląc się swoimi przeżyciami, pokazują rzeczywistość, jaką staje się życie z nowotworem. Prezentowana wystawa przedstawia kobiety, które opisują swoje historie i mają nadzieję, że inni znajdą w nich wskazówki dla siebie. Każdy choruje inaczej, ale mając za przykład drogę innego pacjenta, można mieć punkt zaczepienia do stworzenia własnej drogi zdrowienia. Te kobiety łączy jedno:
chcą żyć….
szczęśliwie żyć….
jak najdłużej żyć.

nmb_logo ds_logo