Zeznanie VIII (LPR/7/2015)

logo-wybrane_LPR-white

 

Wyzwania
Tereska

 

Ciekawi mnie, czy masz jakieś doświadczenia z psychologami?
Pierwszy mój kontakt z psychologiem miałam dopiero po zachorowaniu na nowotwór. Owszem, wcześniej znałam psycholożki, ale prywatnie. Koleżanka psycholog, którą kiedyś zapytałam i poprosiłam o pomoc psychologiczną, zwróciła mi uwagę na to, że nie może być dla mnie psychologiem, bo za dobrze się znamy. Później już nie szukałam pomocy psychologa. Dopiero, gdy zmagałam się z chorobą, koleżanka również z doświadczeniem choroby onkologicznej poleciła mi warsztaty w Karpaczu organizowane przez Stowarzyszenie Różowe Okulary. No i pojechałam na zajęcia z psychologiem, z których wróciłam będąc już inną osobą.

Wydajesz się kobietą wrażliwą, otwartą na drugiego człowieka i opiekuńczą. Czy to wrażenie, czy Ty też siebie tak postrzegasz?
Opiekuńczość mam z domu. Widzisz, jest nas jedenaścioro dzieci. W mojej rodzinie urodziło się sześciu chłopców i pięć dziewczyn. Ja jestem siódma w kolejności. Było nas dużo, nawet jak na tamte czasy. I to, co ważne, ludzie bardzo nam pomagali. Nie było łatwo żyć w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale na swojej drodze moja rodzina spotkała dużo przychylnych nam osób. Mama uczyła nas, że skoro tyle pomocy otrzymaliśmy, to my także mamy pomagać innym. Myślę, że dziś spłacam ten dług i jednocześnie czynię dobro innym. Daje mi to ogromną satysfakcję. To, że zostałam pielęgniarką, domyślam się, że wynika z tego, że w dzieciństwie byłam świadkiem, jak mama długo w szpitalu walczyła o swoje życie. Kiedy wspomniałam jej, że chcę zostać pielęgniarką, radziła bym tego nie robiła. Uważała, że to ciężki, odpowiedzialny zawód. Ale ja byłam nieugięta. Złożyłam dokumenty, które zostały na początku odrzucone. Pomimo tego byłam w tym postanowieniu tak niegięta, że się odwołałam. I dziś mogę powiedzieć, że nigdy się w tej pracy nie męczyłam. Moim konikiem była chirurgia i realizowałam się asystując przy operacjach. W tym czasie urodziłam dwóch synów. Gdy wróciłam po urlopach macierzyńskich, nie było już dla mnie miejsca na sali operacyjnej. Przeszłam więc na oddział chirurgii ogólnej, gdzie byłam bardzo długo. Kiedy moje dzieci urosły postanowiłam, że polepszę swoje warunki finansowe. Przeszłam na stanowisko pielęgniarki przemysłowej, stomatologicznej. Tak pracowałam 10 lat. Później wróciłam do podstawowej opieki zdrowotnej, gdzie zostałam poproszona, abym rozwinęła ten punkt. I tak zrobiłam. Powstała duża publiczna placówka, której byłam koordynatorem przez 15 lat. Ale w tym czasie zaczęłam chorować.

Wygląda na to, że zawodowo żyłaś bardzo intensywnie. Jak pamiętasz czas, kiedy usłyszałaś diagnozę?
W zasadzie chorowałam od lat młodzieńczych. Co pewien czas byłam poddawana zabiegom. W konsekwencji, systematycznie badałam się kontrolnie. Można powiedzieć, że należałam do osób dbających o badania profilaktyczne. W 2009 r. mój pierwszy syn miał ślub. Moja mammografia wypadała przed tym ważnym dla nas wydarzeniem. Pomyślałam, że lepiej zostawię sobie to badanie na po ślubie, żeby w razie czego nie psuć nikomu nastroju. I dobrze zrobiłam. Przeczucie, że coś zostanie wykryte, sprawdziło się.

Jak się dowiedziałaś?
Zadzwoniono do mnie z DCO na Hirszfelda, wyznaczono termin dalszych badań. Na badanie mammograficzne namówiłam też koleżankę, u której także wykryto guz. Ona została skierowana na natychmiastową operację. Ja do niej dołączyłam i na oddziale leżałyśmy razem. U niej całkowita amputacja, a u mnie biopsja potwierdziła diagnozę nowotworu złośliwego. Miałam podjąć decyzję, czy decyduję się na całkowitą amputację piersi. Bardzo wtedy płakałam. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że pracując tyle lat z chorymi, tak zareaguję. Jednak całkowicie się posypałam. Tej decyzji nie potrafiłam podjąć sama. Całkiem spontanicznie, zachęcona otwartością i szczerym zainteresowanie doktora, zadałam mu pytanie. Chciałam się dowiedzieć, co powiedziałby, gdyby na moim miejscu siedziała jego siostra. Najpierw zobaczyłam, że powiększyły mu się oczy, więc troszkę się uśmiechnęłam. I on mi powiedział, że wtedy zaleciłby wyciąć tylko część, a na amputację można zdecydować się później. On jest naprawdę wspaniałym lekarzem. Nie każdemu odważyłabym się zadać tak ważne dla mnie pytanie i dostałam od niego cenną odpowiedź.

I tak się stało? Wszystko poszło zgodnie z ustaleniami?
Tak. Później jeszcze miałam oznaczony wartownik. Przyznam, że po operacji nie było łatwo. I to mimo tego, że przecież należę do osób postrzeganych jako silne, twarde. Ale z perspektywy czasu powiem, że sama informacja „to nowotwór złośliwy” działa tak, że człowiek zaczyna myśleć „zaraz umrę”. Dziś się z tego śmieję, bo wiem, że po rozpoznaniu naturalnie przechodzimy fazy godzenia się z diagnozą. Mówię o tym teraz także mojej koleżance, która zachorowała, ale jakoś nie przynosi jej to ulgi. Widać każdy musi sam się zmierzyć z tymi etapami i we własnym tempie.

Od kiedy zaczęła się Twoja walka o siebie w starciu z rakiem?
W moim leczeniu miałam zastosowane trzy terapie. Minęło kilka miesięcy, a ja zauważyłam, że pomimo wcześniejszych złych myśli, wciąż żyję. I uwierzyłam w to, że będę żyła. Wtedy zaczęła się moja walka o siebie. Psychologowi opisywałam siebie jako rozerwaną kartkę. Tak wtedy siebie widziałam. I zaczęłam tę kartkę na nowo składać. Nie mogę powiedzieć, że dziś te myśli nie wracają. Bo wracają, gdy zaczynam się gorzej czuć. Przez tę chorobę zaczęłam inaczej wartościować to, co się dzieje w moim życiu, ostrzej widzieć rzeczywistość. Kiedyś potrafiłam się obrażać, a dziś już nie umiem. Nie pozwalam sobie już tak łatwo na osądy, bo zdaję sobie sprawę, że nie wiem do końca, dlaczego ktoś się w dany sposób zachował. Staram się być pogodna, spełniać marzenia i żyć pełniej. Na przykład przed chorobą nigdy nie myślałam, że wyjadę za granicę na wczasy. A to właśnie po chorobie zamarzyłam o wyjeździe do Rzymu i pojechałam! Wybrałyśmy się z synową. Ona świetnie mówi po włosku i była moim przewodnikiem. To był pierwszy raz, rok później znów tam wróciłam. W tym roku byłam w Barcelonie. Spotkałam wielu ciekawych ludzi i cieszę się życiem. A za rok może pojadę nad jezioro z książki „Nad rozlewiskiem”. Czytając ją zamarzyło mi się żeby się tam znaleźć. Może w przyszłym roku. Kiedyś psycholog podpowiedziała mi taką metodę oszczędzania na wyjazd wakacyjny. I ja właśnie ją stosuję. Kupiłam metalową puszkę, taką, z której niczego nie można z łatwością wysypać. I tam po każdych zrobionych zakupach, po wejściu do kuchni, wrzucam pięć złotych. Puszka stoi na ladzie po lewej stronie kuchni i robię to już wręcz odruchowo. Czasem wrzucam większą kwotę. Kiedyś paliłam papierosy i dużo na to wydawałam. Dziś, gdy wrzucam te pięć złotych, to zauważam, że to mały wydatek. I od razu wrzucam, żebym nie zapomniała. Przyznam, że dzięki temu podczas wyjazdu nie muszę sobie niczego żałować.

Na co jeszcze odważyłaś się po chorobie?
Wzięłam udział w pokazie mody dziewczyn ze Stowarzyszenia „Różowe Okulary” i to jako pięćdziesięciodwulatka. W dodatku nie miałam żadnych oporów pokazać się na scenie, przejść po wybiegu. A byli tam też moi synowie. Ważne było wtedy dla mnie to, że pokonałyśmy raka. Uznałam, że wyglądamy tak, jak wyglądamy, ale mimo tych przeżyć możemy być z siebie naprawdę dumne. Bardzo się dowartościowałam. Uważam, że tego typu akcje powinny być szerzej nagłaśniane publicznie, bo realnie to wzbudza odwagę. Czułam się spełniona. I tak sobie myślę, że gdybym była zdrowa, chyba bym się na taki pokaz nie zgodziła. Dziś łatwiej mi pomyśleć, że nie mam nic do stracenia – mogę tylko zyskać i spełniać swoje marzenia. Jestem teraz bardzo samodzielna, naprawdę bardzo szczęśliwa.

A czy jest coś, co jeszcze chciałabyś koniecznie zrobić?
Z czasem, po diagnozie nowotworu, doszłam do wniosku, że zależy mi na tym, aby po sobie coś pozostawić. Wcześniej skupiałam się głównie na pracy. I ona rzeczywiście jest dla mnie ważna. Jestem wdzięczna mojemu szefowi, który gdy dowiedział się, że zachorowałam, namawiał mnie, bym jak najszybciej wróciła do pracy. Zapewnił mi takie warunki, bym na lżejszych zasadach mogła pracować i przejść w tym czasie chemioterapię. I tak zrobiłam. Pewnego dnia przyszłam do niego i powiedziałam o mojej potrzebie zrobienia czegoś dla innych. I on podpowiedział, żebym zajęła się tym, co bardzo dobrze znam i założyła koło diabetyków. Sama jestem cukrzykiem. Powiedział, że to bardzo dobry pomysł, bo nie będę miała czasu myśleć o chorobie. I rzeczywiście tak było. Założyłam koło, jestem jego prezesem, mam dziewięcioosobowy Zarząd i 240 członków. Piszę przynajmniej 7 projektów rocznie i robimy różne zajęcia. Ostatnio zorganizowałam warsztaty żywieniowe. Nawiązałam kontakt z kadrą Uniwersytetu Medycznego i studenci prowadzili u nas wspaniałe, wakacyjne spotkania.

Ty najwyraźniej lubisz towarzystwo innych osób.
Zdecydowanie tak. Niedawno po raz drugi zorganizowałam zjazd rodzinny. Przygotowałam drzewo genealogiczne i wyszło, że jest nas 150 osób z jednego gniazda! I tyle zaprosiłam. Przyjechało 110 osób i wspaniale bawiliśmy się do rana.

Widzę, że bierzesz na siebie odpowiedzialność i nie boisz się podejmowania kolejnych wyzwań. Skąd masz na to siłę?
Przed chorobą nie wiedziałam, że ja mam w sobie tyle siły. Nie spodziewałam się, że tkwi we mnie taki potencjał. Dlaczego podejmuję kolejne wyzwania? Może obawiam się, że będę za krótko żyła, więc twardo idę do przodu.
Uświadomiłam sobie po wielu, wielu latach, że ja też jestem ważna. Dopiero warsztaty w psychologiem mi to pokazały. Kiedyś byłam społecznicą na sto procent, nie pamiętałam o sobie i chyba wyssało to ze mnie energię. A dziś potrafię się zatrzymać i zrobić cos dla siebie, to wtedy jest mój czas. Wybieram coś dla ciała i dla ducha. I relaksuję się psychicznie i fizycznie, ładuję akumulator. Po takim odpoczynku, w ogóle nie dopada mnie zmęczenie. Zależy mi na tym, żebym swoimi codziennymi aktywnościami pozostawiła po sobie dobre wspomnienia.

Czego nauczyła Cię ta zmiana myślenia o sobie?
Jestem bardziej asertywna, nie boję się powiedzieć „nie”. Świat widzę w innych kolorach, bo zetknęłam się z granicą życia i śmierci. I uważam, że doświadczenie tego balansu uświadamia człowiekowi jego siłę i chęć łapania chwili. Chcę żyć bez stresów, bez nerwów.

Kiedy mówisz o swojej filozofii życia, wydajesz się oswojona ze śmiercią. Czy tak jest rzeczywiście?
Byłam przy moich umierających rodzicach. Mówiłam do nich, by ze spokojem przeszli na tę drugą stronę. Najważniejsze było dla mnie, by czuli się kochani, nie byli samotni. Myślę, że do śmierci musimy się przyzwyczaić, pogodzić z nią. Nie boję się jej, ale bólu tak. Nawet, jeśli przyszedłby nawrót, to podejmę walkę, ale nie za wszelką cenę.

A jak wygląda Twoja walka z własnymi słabościami?
Wciąż podejmuję się osiągania kolejnych celów. Namówiono mnie, bym wystartowała na radną. Na początku marnie oceniałam swoje szanse, bo widziałam jak silnego mam konkurenta. Ale zdałam sobie sprawę, że przez ostatnie 30 lat żyłam w tej społeczności i ona zdążyła wyrobić sobie o mnie opinię. Podczas kampanii nie miałam dużych bilbordów. Zamiast tego chodziłam od domu do domu i rozmawiałam. Wynik był taki, że wygrałam. Wygrałam społecznie. Dlatego uważam, że na rentę powinniśmy iść w ostateczności. Na to zawsze przyjdzie czas. Cenniejszy jest kontakt z ludźmi i energia, którą się od nich dostaje. Nie myśli się wtedy o chorobie. A gdy przychodzi zmęczenie, to co pół roku lub co 8 miesięcy zatrzymuję się i organizuję wypoczynek. A na co dzień potrafię wsiąść w autobus i pojechać do kina. Lubię zobaczyć komedię. To jest dla mnie śmiechoterapia. Uważam, że powinno się ją w Polsce rozwijać. Ona daje mi taką energię, jak śmiech dziecka.

A jak Twoim zdaniem można wesprzeć osobę, która nie radzi sobie z diagnozą nowotworu?
Pewne jest, że trzeba jej pomóc, żeby wyszła z tego marazmu, ponurości. Najlepszy jest wtedy kontakt z osobą, w stosunku do której czuje się, że można powiedzieć wszystko. Ja mam w życiu jedną taką osobę. Prawdą jest też, że pacjenci często chcą sami przejść ten czas „rozsypu”. Ja najbardziej nienawidziłam, gdy ktoś zdrowy mówił mi, żebym się nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze. Byłam wtedy na tę osobę wściekła. Wynikało to z tego, że byłam załamana, przeżywałam swoją diagnozę jak wyrok. A osoba, która tego nie doświadczyła i mówiła, że będzie wszystko ok, tylko utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie ma najmniejszego pojęcia, o czym mówi. Myślę, że ważne jest by pokazywać historię pacjentów, którzy już wyszli z etapu leczenia, żeby zmniejszać poczucie wstydu u tych, którzy tę diagnozę dopiero słyszą. Ja miałam taki opór, żeby wyjść na ulicę, bo wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą i wiedzą, że mam nowotwór. W mieście nie czułam się anonimowa i bałam się tych spojrzeń. Kazałam mężowi zabierać mnie samochodem do lasu i tam spacerowałam. Na całe szczęście to samoistnie zniknęło z mojej głowy. Być może każdy musi przejść ten etap indywidualnie, ale dobrze jest, jeśli czuje, że ktoś mu towarzyszy i go asekuruje. Dyskretnie i tylko na tyle, na ile pacjent sobie tego życzy.

Ty przecież jesteś związana z medycyną, a jednak także doświadczyłaś załamania. Dlaczego?
Świadomość różnych przypadków, wizje z tym związane powodują, że jest nam gorzej przejść tę chorobę. Paradoksalnie właśnie ta wiedza może spowodować, że nawet nie podejmiemy walki. Nieświadomość często powoduje, że jest łatwiej zaryzykować. Znałam lekarkę, która poznając szczegóły swojej diagnozy, w ogóle nawet nie zaczęła o siebie walczyć. I to nie jest dobre. Ja nigdy nie bałam się pytać lekarzy. Chodziło o najważniejszą rzecz, jaką mam, czyli o moje życie. I było tak, że odpowiedzi lekarza mnie uspokajały.

A jak Twoja kobiecość ma się po tych przeżyciach?
Uważam, że cokolwiek by nam nie obcięli, to życie jest największą wartością. Utrata części ciała nie oznacza, że czegoś nam brakuje. Moje życie pokazało, że ja dużo zyskałam. Ta utrata jest symbolem tego, że podjęłyśmy walkę i dziś mamy szansę dawać szczęście sobie i innym. Mamy też motywację do tego, by uporządkować swoje życie. Dziś jestem na etapie radości wnukiem i bardzo chciałabym towarzyszyć w jego rozwoju. To bardzo budujące doświadczenie dla kobiety. Może trochę tak, jakbym chciała dać to, na co przy wychowaniu własnych dzieci nie wystarczało czasu. Mam w swoim otoczeniu chorujące, bliskie mi kobiety i powtarzam im, żeby walczyły o życie, bo ono jest piękne. Przywołuję też naukę z domu, żebym żyła uczciwie, dobrze i w zgodzie z innymi. Uważam, że jak człowiek lubi siebie, to i innych ludzi będzie lubił. Wydaje mi się, że gdybym nie zachorowała na nowotwór, nie odkryłabym tej wielkiej siły, która jest we mnie i pozwala mi podejmować coraz to nowe wyzwania. Uważam, że nieszczęścia zsyłane są nam po to, abyśmy uważniej przyjrzeli się swemu życiu.

– przesłuchanie prowadziła psycholog Marzena Gmiterek


DSC_3663 copy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Linie Papilarne Raka to projekt realizowany przez Stowarzyszenie Pomocy Chorym Onkologicznie „Różowe Okulary”. Przyjęliśmy założenie, że każdy kto doświadczył choroby nowotworowej, zrobił to po swojemu. A rak odcisnął na zawsze w jego życiu swoje linie papilarne. Z zaciekawieniem poznajemy historie pacjentów, którzy dzieląc się swoimi przeżyciami, pokazują rzeczywistość, jaką staje się życie z nowotworem. Prezentowana wystawa przedstawia kobiety, które opisują swoje historie i mają nadzieję, że inni znajdą w nich wskazówki dla siebie. Każdy choruje inaczej, ale mając za przykład drogę innego pacjenta, można mieć punkt zaczepienia do stworzenia własnej drogi zdrowienia. Te kobiety łączy jedno:
chcą żyć….
szczęśliwie żyć….
jak najdłużej żyć.

nmb_logo ds_logo